Z pamiętnika Florentyny
Dodane przez arek dnia Marzec 16 2011 20:28:07
Nadesłała Danuta Nowak
Środa, 22 grudnia 1937 roku
No i już całkiem niedługo czas Świąt. Dom już błyszczy czystymi oknami z tiulowymi firankami. Podłogi wypastowane, meble świecą orzechowym kolorem a choinka czeka na balkonie na wprowadzenie do salonu. Napracowałyśmy się z moją Kaśką ogromnie przy tym wszystkim...
Przygotowałyśmy także spory gar bigosu ze specjalną wkładką mięsną. To na kulig, który zaplanowany został na drugi dzień Świąt. Jedziemy do Opalenia cała gromadą, razem z chórem Lutnia. Oj będzie wesoło i głośno. W ostatnią sobotę w hotelu Concordia byłam ze Stasiulkiem na uroczystej kolacji opłatkowej dla urzędników Magistratu i ich rodzin. Uroczystość skromna, ale bardzo elegancka.
Środa, 22 grudnia 1937 roku
No i już całkiem niedługo czas Świąt. Dom już błyszczy czystymi oknami z tiulowymi firankami. Podłogi wypastowane, meble świecą orzechowym kolorem a choinka czeka na balkonie na wprowadzenie do salonu. Napracowałyśmy się z moją Kaśką ogromnie przy tym wszystkim. Przygotowałyśmy także spory gar bigosu ze specjalną wkładką mięsną. To na kulig, który zaplanowany został na drugi dzień Świąt. Jedziemy do Opalenia cała gromadą, razem z chórem Lutnia. Oj będzie wesoło i głośno. W ostatnią sobotę w hotelu Concordia byłam ze Stasiulkiem na uroczystej kolacji opłatkowej dla urzędników Magistratu i ich rodzin. Uroczystość skromna, ale bardzo elegancka. Wszystkie panie w kapeluszach i w lisach nałożonych na ramiona. Kapeluszowe towarzystwo – szepnął mi na uchu Stasiulek, ale tu nie miał racji. Wszystkie panie wyglądały bosko, no może za wyjątkiem pani … nazwiska przez grzeczność nie wspomnę, która faktycznie wyglądała cudacznie w wielkiej etoli na swoich chudych ramionach. Jak się później okazało, to kuzynka tej biednej urzędniczki bankowej, która w ubiegłym tygodniu została napadnięta w naszym miasteczku. Niosła wypłatę dla pracowników, a tu jakiś zbój obsypał jej twarz trocinami, wyrwał torbę z kasą i uciekł w boczne uliczki. Na szczęście szybko znaleziono tego gagatka, ale co musiała przeżyć ta kobiecina …. No proszę niby senne, małe miasteczko a historie jak z filmu. Do czego to dochodzi. A propos dochodzi – pora sprawdzić tort. Chyba już pora go dekorować. Robię to cudo specjalnie dwa dni szybciej, aby nabrał smaku i trzymam go w chłodnej spiżarce. Przepis jeszcze z XIX wieku od ciotki Leosi, ale wart pracy. Trochę zachodu z tym mierzeniem temperatury (może kiedyś będą piekarniki z termometrem) ale przepis umieszczę w pamiętniku, bo wart zapisania dla przyszłych pokoleń.
Tort makowy ze śmietaną cynamonową
Ciasto: 12 dag mąki, 5 jajek, 16 dag maku, 10 dag cukru, 7 g proszku do pieczenia, 1 łyżka otartej skórki z cytryny, 2 łyżki wody.
Masa: 10 dag płatków migdałowych, 75 dag bitej śmietany, 1 łyżeczka cynamonu, 2 opakowania cukru waniliowego (16 g).
Wykonanie: mąkę wymieszać z proszkiem do pieczenia, przesiać. Żółtka z połową cukru, otartą skórką z cytryny i 2 łyżkami ciepłej wody ubić na gęstą, puszystą masę. Białka z resztą cukru pudru ubić na sztywną pianę i dodać do masy jajecznej. Dodać oczyszczony mak wymieszany z mąką i wszystko razem połączyć. Ciasto przelać do tortownicy o średnicy 22 cm, wyłożonej papierem do pieczenia. Wstawić do piekarnika nagrzanego do 175°C i piec ok. 45 min. Uważać, aby ciasto zbytnio się nie zarumieniło. Ostudzić. Podstawę przekroić na 3 krążki. Migdały uprażyć na blasze na złocisty kolor (5-8 min. w temperaturze ok. 100°C). Śmietanę ubić z cynamonem i cukrem waniliowym. Połową ubitej śmietany przełożyć krążki tortu, pozostałą śmietaną posmarować brzegi i wierzch tortu, następnie posypać płatkami migdałowymi.
Stasiulek pochłania ten tort w święta niczym jaki jamochłon. A i ja nie dbam wtedy o linię, bo kochanego ciałka nigdy za wiele – jak mawia nasz nieoceniony wuj Alfred Kapa. Zresztą to i on także jest autorem powiedzenia, które stało się bardzo modne w kręgach chórzystów i nie tylko. Otóż zdaniem wuja Kapy, kobieta jest jak kołnierzyk koszuli - dopiero gdy masz ją na sobie to widzisz jak uwiera. I co w tym śmiesznego? Koszula rzecz ważna, a szyja w kołnierzyku jeszcze ważniejsza. Chociaż, jak dobrze zastanowić się, to zacny nasz wuj jak zwykle miewa rację ……
Czwartek, 23 grudnia 1937 roku
Już wieczór. Stasiulek wrócił z magistratu bardzo zmęczony. Te wszystkie sprawozdania i bilanse na koniec roku to nic ciekawego. Dałam mu zaraz mocnej, imbirowej herbaty (bez dodatków, bo ścisły post aż do Wigilii), gazetkę do poczytania i niech odpoczywa, bo zaraz pora na strojenie choinki. Pamiętam czasy, gdy w moim rodzinnym domu to drzewko zawieszano u sufitu nad stołem. Dopiero później to zielone drzewko stanowiło centrum ozdoby pokoju. I nasze jest w tym roku wyjątkowo śliczne: ozdobione łańcuchami ze słomy i papieru oraz specjalnym pieczywem przypominającym swym kształtem zwierzęta (konie, krowy, kozy, owce, kury, koguty). Te specjalne pyszności wypieka specjalnie na ten dzień nasz mistrz Tuszyński z Gdańskiej. Choinka udekorowana jest także jabłkami, orzechami i ozdobami z połyskującego papieru. Część z nich wykonałam sama, a część kupiłam u Jażdżewskiego na Rynku. Wstyd przyznać, ale wielką gwiazdę zrobiłam z gazy podarowanej przez doktora Neumanna. Cel może nie leczniczy, ale terapeutyczny na pewno. I już jest. Stoi w rogu pokoju i zachwyca wszystkich. Choinka oczywiście, no bo nie Stasiulek. Zmęczony jakoś ten mój ślubny. Pora na łóżko, niech odpocznie, bo jutro już Wigilia, no i moja mama przyjeżdża.
Piątek, 24 grudnia 1937 roku
Od rana ciągle coś się dzieje. Ale od początku. Przed południem uroczysta wigilia dla samotnych i ubogich w magistracie. Panie ze Stowarzyszenia Św. Wincentego a Paulo wespół z księdzem Proboszczem po raz kolejny zorganizowały skromny poczęstunek dla potrzebujących z naszego miasteczka. A jest ich sporo. W sali u Borkowskiego rozstawiono stoliki z nakryciami i jadłem. Już od rana spora kolejka chętnych czekała u wejścia. Na szczęście nasi restauratorzy i tym razem nie zawiedli. Wigilijnych przysmaków było co niemiara. A przed drzwiami kolędował chór Lutnia. To taka ich wprawka przed dzisiejszą pasterką.
A u nad w domu tłok niczym na dworcu w Twardej Górze. Moi rodzice z mamusią na czele, moja młodsza siostra i znajomy z magistratu pan Władysław. Ten ostatni upodobał sobie miejsce pod jemiołą i tam czai się na wchodzących. Szczególnie na panie, które obcałowywuje z dubeltówki.Nic nie mówię, bo to i kawaler i do żeniaczki już skłonny. A może i ta jemioła na coś się przyda? Stasiulek jakiś niemrawy. A to dziwne. Im bardziej ja się cieszę z przyjazdu mamusi, tym bardziej on taki smutnawy. Muszę to przemyśleć przy okazji. Na razie już coraz bliżej wigilijnej kolacji, a więc i humor mojego ślubnego polepsza się zdecydowanie. Jak zwykle przeważnie potrawy z kaszy jaglanej, grochu, kapusty, fasoli i grzybów, śledzia, jabłek, orzechów i maku. Zupa z suszonych owoców i zupa grzybowa, barszcz czerwony na kwasie buraczanym, ryby smażone, kluski z makiem i ciasto drożdżowe. No i ciasta: oprócz ciasta drożdżowego, strucli z makiem i pierniczków ulubiony rarytas mojego łakomczucha: ciasteczka pieczone na amoniaku, tzw. amoniaczki. Po tych rarytasach pasterka w naszej farze. A potem krótki spacer na ośnieżone planty. Tam, jak co roku wykrzyczę życzenia dla wszystkich znanych mi i nieznanych:
Radosnych, zdrowych Świąt i wszystkiego co najpiękniejsze w Nowym Roku. Kolędujmy wszyscy wraz!
Niech Wisła poniesie je w świat – do wszystkich!
Danuta Nowak